wtorek, 7 kwietnia 2020

6. ZABURZENIA LĘKOWE A KORONAWIRUS

Aktualna sytuacja w kraju i na świecie, wprawiła mnie w lekkie zadumanie. Zaburzenia lękowe i wszelkie pochodne nerwicy, są teraz z pewnością u wielu mocno zaostrzone. Część zapewne boi się o własne zdrowie i życie. Nie chodzi o sam kontekst koronawirusa, ale chociażby tego, że mamy wszyscy utrudniony dostęp do specjalistów. U mnie chyba to powoduje jakiś zwiększony niepokój. Co jeśli dostanę anginy bakteryjnej, do której mam taką skłonność? Potrzeba mi wtedy, jak najszybciej antybiotyku z azytromycyny. Cała sytuacja dokłada niepotrzebnego stresu w załatwieniu takiej sprawy.
Druga rzecz - izolacja  a już w szczególności zamknięcie lasów, parków i bulwarów. Co najlepiej redukuje lęk? Oswajanie mózgu z tym, że dana czynność nie jest zagrożeniem. W zeszłym roku późną wiosną/wczesnym latem, kiedy miałam szczyt problemów z zaburzeniem - nawet byle jakie wyjście z domu, powodowało duży stres. Czuję teraz obawę, że to wróci. Kilka dni spędzonych w domu plus cała ta propaganda, szczucie ludzi i artykuły dotyczące mandatów, sprawiają że zaczyna się czuć strach. Wyjście na powietrze powoduje zawroty głowy. Psychika, mimo mojej silnej walki, przestaje wytrzymywać. Wiadomo, do marketów nie chodzę - więc sytuacja z kolejkami na dworze i stresem wywołanym podświadomym pośpiechem (bo inni czekają) mnie nie dotyczy. Jednak problem aktualnie zrobił się głębszy - zaczęłam mieć problem i z mniejszymi sklepami. Tak działa cały ten syf. A przecież skoro w moim osiedlowym sklepiku - może być na raz w środku do 2 osób - to chyba problem kolejek mnie nie powinien dotyczyć? Szkoda gadać... Ja tłumaczę sobie jedno, mózg robi drugie.... dlatego aktualnie powróciłam do mojej głównej lektury - podręcznika o lękach i fobiach oraz książki o zalęknionym mózgu. Mam czas, to czytam. Zawsze pomagało, czy teraz też tak będzie? Czy uratuję to, co w miarę udało mi się opanować?
Dodatkowe nerwy i stres powoduje zdalne nauczanie. Wszyscy siedzą w domach, dzieci nie mają oddechu, zabawy na placach zabaw (pomijając szczęśliwców z ogródkami - zazdrość o to budzi moją dodatkową frustrację). Kulminuje się stres rodziców ze stresem dzieci. Partnera mam za granicą, w jednym z krajów skandynawskich. Był w Polsce akurat na dwutygodniowym urlopie, kiedy wszystko się tutaj zaczynało. Zdecydował się jechać ponownie z powrotem, dwa dni po zamknięciu granic. Początkowo czułam lekki żal... Przecież nie wiadomo, co będzie, co dalej zrobią, jakie będą decyzje... a jeśli jakimiś rozporządzeniami zabronią wrócić/wjechać/wyjechać. A jeśli ten wirus faktycznie jest taki groźny i zarazi się w obcym kraju? A z drugiej strony, zaledwie dwa tygodnie później, zamknięto moją pracę.... Jestem na "postojowym". Bynajmniej póki co, bo jeśli potrwa to dłużej, to kto wie czy w ogóle nie zostanę bez pracy. To kolejne źródło stresu... więc... może i dobrze, że pracuje chociaż on. Nie mam prawa czepiać się takiej decyzji. A że brak mi wsparcia tego emocjonalnego? No cóż... to i tak kuleje, więc dla bezpieczeństwa siedzę cicho. Na "święta" nie przyjedzie - bo nas wszystkich zamkną całkowicie w domu na 14 dni...a wtedy to byśmy się pewnie pozabijali pod koniec kwarantanny. Po relacjach znajomych widzę, że mało kto wytrzymuje to psychicznie, nawet ci silni... to co dopiero my, nerwicowcy, zaburzeni lękowo... Jest źle, ale trzeba koniecznie wmawiać sobie, że będzie dobrze. Lasy zamknięte do 11 kwietnia. Aktualnie modlę się o zniesienie chociażby tego zakazu... Jak będzie? Zobaczymy za kilka dni. Trzymajcie się, bądźcie wytrwali. Walić COVID-19.

czwartek, 27 lutego 2020

5. MOJE CECHY DDA

Dzisiejszy post będzie przybliżał tematykę syndromu DDA. Konkretnie cechy osobowości, towarzyszące osobie, która wychowała się z rodzicem alkoholikiem. W sieci znajdziemy mnóstwo stron z listą tych dysfunkcyjnych cech. Oczywiście nie każdy ma je wszystkie w pakiecie. Ja u siebie znalazłam jakieś 70-80% klasycznych objawów DDA.
Najczęściej przedstawiane dysfunkcje, które odczuwam w życiu to:
NIEŚMIAŁOŚĆ 
Z tego już trochę wyrosłam, ale jako dziecko byłam bardzo nieśmiała i wycofana.
IMPULSYWNOŚĆ*
To chyba jedna z gorszych cech, jakie posiadam. Lata "walki" z matką rozbujały moje nerwy do granic możliwości. Reaguję bardzo gwałtownie na rzeczy, które na pewno nie powinny wyprowadzać człowieka z równowagi do tego stopnia.
ZMIENNE NASTROJE
Przykra sprawa. Jednego dnia można tryskać energią i chęcią życia (chociaż od czasu, gdy zawitała nerwica - rzadziej mam takie dni) a następnego widzieć wszystko w ciemnych barwach.
TRUDNOŚCI W OKAZYWANIU UCZUĆ*
Ok. Mam być tu szczera - po to jest ten blog. Wywal z siebie te wszystkie myśli i zmierz się z faktami, do których nie chcesz się przyznać. Początki piekła związanego z piciem matki, to również okres tzw. "pierwszej młodzieńczej miłości". Ochhh... jak ja nie chcę do tego wracać, ale ten temat też będzie trzeba przerobić. Jak kocha nastolatka? Szalenie, z klapkami na oczach - ale kocha. Czy się jej wydaje? Nie sądzę. To skrajne emocje. Tak, z pewnością byłam zakochana i to do granic możliwości. Nie uważałam siebie za atrakcyjną dziewczynę (i tu kolejne cechy DDA - POTRZEBA AKCEPTACJI, OGROMNA SAMOKRYTYKA). W klasie miałam (wg swojego mniemania) o wiele atrakcyjniejsze koleżanki, które już zaczynały spotykać się z chłopakami. I wtedy uwagę na mnie zwrócił ON - osiedlowy czarny charakter, budzący strach wśród sąsiadów a mój dzisiejszy powód do wstydu. Sądzę, że to będzie wymagało osobnego postu - piękny przykład tego, jak działa psychika zostawionego samemu sobie dzieciaka. Alkoholizm matki był wtedy "świeży" - jeszcze nie wywarło to wszystkich skutów w głowie, więc kochałam na swój sposób. Chcę podkreślić, że czułam to w sobie, całą sobą. Kiedy ta moja wielka miłość znalazła się w więzieniu - byłam skłonna do wielu poświęceń, do których nie jestem zdolna dnia dzisiejszego. To było jakieś 15 lat temu. 15 lat procesu, który sprawił, że dziś muszę się "domyślać" swoich uczuć... zastanawiać się czy kocham, czy to to... a co z tym idzie, wielkie kłopoty z okazywaniem tego drugiej osobie. Z jednej strony ta silna potrzeba czucia się kochaną i AKCEPTOWANĄ, silna potrzeba miłości (zapewne tej, której się nie otrzymało w dzieciństwie) a z drugiej problem z identyfikacją i okazywaniem uczuć. 5 lat temu miałam jeszcze takie jakieś "przebudzenie"(?). Jeden związek, w którym odczuwałam to w sobie. Skończyło się źle dla mnie. Zostałam skrzywdzona - niespodziewanie porzucona z dnia na dzień. Być może to też był już tzw. gwóźdź do trumny.... szczególnie, że kolejna cecha to...
LĘK PRZED PORZUCENIEM
No właśnie. Nic dodać, nic ująć. A najlepsze to są takie rozchwiania emocjonalne, kiedy wydaje mi się, że to ja powinnam już skończyć bieżący związek - co by nie zostać uprzedzoną. Ta cecha mogła zostać nasilona, przez porzucenie, jakiego doświadczyłam. (j.w.)
BRAK CELÓW ŻYCIOWYCH
A co za tym idzie - trudności w realizowaniu do samego końca swoich planów życiowych i częste uleganie impulsom. Często daję się namawiać na przedsięwzięcia, które później w chłodnej ocenie okazują się niepotrzebne.
Nawet, jeśli sobie jakiś cel ustanowię, to przeważnie kończy się fiaskiem i zaniechaniem w dążeniu do niego.
NIEŚWIADOME POSZUKIWANIE NAPIĘĆ I KRYZYSOWYCH SYTUACJI*
...a następnie uskarżanie się na ich skutki. Ciężko jest to dostrzec w codziennym życiu. Czytając wiele artykułów związanych z osobowością DDA, zadumałam się niejednokrotnie. Dobrze, że mamy taką skłonność do samokrytyki, bo chociaż możemy dostrzec takie aspekty ;)

Cech jest jeszcze sporo. Jeżeli chcesz więcej poczytać na ten temat - kliknij tutaj. W artykule jest wszystko bardzo dobrze ujęte. Ja wymieniłam te najistotniejsze, które dość łatwo jest u siebie dostrzec. Skutki z pewnością nie raz przejawią się w postach, w których będę przytaczać różne sytuacje z życia.


* na czerwono oznaczyłam te cechy, które są dla mnie najbardziej uciążliwe w dorosłym życiu

piątek, 21 lutego 2020

4. PIERWSZA WIZYTA U PSYCHIATRY

W pewnym momencie było tak źle, że czułam iż muszę się pochylić przed medycyną. Kiedy co raz trudniej było mi w ogóle wyjść z domu do pracy, zdecydowałam się pójść do lekarza. Prywatnie. Nie byłabym wtedy w stanie pójść do przychodni i siedzieć w kolejce na NFZ. Przyznam, że nie była to dla mnie łatwa decyzja. Bałam się, że przykleję sobie jakąś łatkę. Zanim się wybrałam do gabinetu, zafundowałam sobie, z okazji okrągłych urodzin, pakiet badań. Chciałam mieć pewność, że to co się ze mną dzieje, nie ma związku z jakimiś niedoborami czy odchyleniami w morfologii. Wyniki książkowe. Po 30 latach wszystko hula, jak ta lala. Wątroba, nerki, cholesterol, tarczyca - wszędzie normy. Przyznam, że poczułam lekkie rozczarowanie. Lepiej jest mieć jakieś konkretne wytłumaczenie i jasny sposób na zaradzenie takim dolegliwościom, niż szukanie przyczyn w zawiłej stronie psychicznej.
Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Oczywiście najpierw wygooglowałam lekarzy w swoim mieście. Nie stać mnie było na wizytę u numeru 1 w rankingu, ale na 3ciego, już tak. Umówiłam się. Nie było strasznie. Lekarz zebrał wywiad - dość dokładny. Dał mi kilka testów do wypełnienia. Jego diagnoza brzmiała - "zespół lęku uogólnionego". Przepisał mi lek, którego substancją czynną była pregabalina. Stopniowo miałam zwiększać dawki (max do 300mg/dobę), jeśli nie będę czuć poprawy. Niestety tej poprawy nie było. Nadszedł dzień, kiedy znalazłam się z córką pod przedszkolem i zawróciłam. Nie byłam w stanie jej tam zaprowadzić. To był dla mnie koszmar. Płakałam okropnie tego dnia. Straciłam nadzieję i bałam się, że będzie już tylko gorzej. Na kontroli po 6 tygodniach, powiedziałam że nie widzę żadnego postępu. Lekarz uspokoił mnie, że nie zawsze trafia się z lekami za pierwszym razem. Zmienił na leki stosowane w leczeniu depresji - czyli te, które potrzebują czasu, aby się "wgrać". Pregabalinę miałam odstawić. Doraźnie dostałam lek z grupy benzodiazepin - czyli te szybko uzależniające, ale dające taki przyjemny "lajt". Zrobiłam wszystko zgodnie z zaleceniem - na noc miałam wziąć "benzo" a od rana nowy lek... Ok, po benzo było mi przyjemnie. Nie na długo. Rano wzięłam tę nową tabletkę i po ok 40 minutach zaczął się koszmar, który na długo zapamiętam. Wymioty, brak apetytu, totalne rozbicie... a to, co się działo w głowie? Nie potrafię tego opisać, ale było diabelsko nieprzyjemne. Szczerze, to nie dziwię się, że na ulotce przestrzegają przed nasileniem się objawów i myśli samobójczych... Czułam taki ucisk w głowie, że miałam myśli, że ulge by mi chyba dało tylko zderzenie się z chodnikiem, po wyskoczeniu z okna. Coś okropnego. Tego dnia miałam popołudniową zmianę. Nie poszłam. Nie byłam w stanie. Na myśl o kolejnej tabletce, obleciał mnie blady strach. Powiedziałam sobie DOŚĆ! NIE BĘDĘ BRAĆ TEGO SYFU!!! Poradzę sobie sama, nie wiem jak... ale poradzę. Około trzech tygodni dochodziłam do siebie. Otwierałam rano oczy, czułam uciski w klatce, somatyczne bóle, puls wariował ponad 100 uderzeń... Makabra. Nie jestem lekarzem, ale później zaczęłam się zastanawiać czy gwałtowne odstawienie z dnia na dzień pregabaliny i bezpośrednie wprowadzenie innego leku, to była dobra praktyka? Skoro od razu nie walisz tych maksymalnych 300mg na dobę, to i chyba nie odrzucasz tego od tak? Nie wiem... Nie poszłam więcej do tego lekarza. Znalazłam natomiast na forum poświęcone temu zaburzeniu - tak zaburzeniu, nie chorobie. Link do tego forum zamieściłam na stałe w belce na górze bloga. Gorąco polecam również ich grupę wsparcia na Facebooku. Dzięki temu zaczęłam czytać i rozumieć, co się dzieje. Oczywiście nie mogę w tej chwili napisać, że z tego wyszłam. Na grupie i forum są osoby, którym się to udało - czyli jest to dowód na to, że się jednak da. Trzeba dużo samozaparcia i konsekwencji. Ja się przyznaję, że to jest wada mojego charakteru, że dodatkowo tej konsekwencji mi brak. A jaki jest najlepszy sposób na pozbycie się fobii/lęków? Stawianie im czoła... 

czwartek, 20 lutego 2020

3. CO SIĘ DZIEJE? UMIERAM? - CZYLI PIERWSZY POWAŻNY ATAK PANIKI

W książce pt "Strach i paniczny lęk" (o której z resztą napiszę chyba osobny post), autor prosi by spróbować sobie przypomnieć swój pierwszy atak paniki. Na myśl przychodzi mi jedna konkretna sytuacja. Mam wątpliwości czy aby na pewno to jest ten pierwszy, ale na pewno ten najmocniejszy, który rozpoczął późniejsze tzw. błędne koło.
Wybrałam się z rana na spacer na obrzeża miasta. Po spacerze podjechałam do niedużego marketu po drobne zakupy. Stojąc w kolejce poczułam się dziwnie źle. Zrobiło mi się strasznie duszno, miałam silne wrażenie, że zaraz zemdleję. Do kompletu, zaczęły mi się trząść ręce. Nie wiedziałam, co się dzieje. Kolejka dłużyła mi się niesamowicie. Uczucie nadchodzącego omdlenia było tak silne, że zaczęłam się podpierać o taśmę. Przez to, miałam wrażenie, że wszyscy mnie obserwują. Czułam, że muszę jak najszybciej stamtąd wyjść. Płacąc kartą, ledwo przyłożyłam ją do terminala, tak mi ręce latały. Koszmar. Wyszłam prędko i wsiadłam do auta. Musiałam posiedzieć w nim ok 10 min, bo dosłownie drżała mi nawet głowa! To był ten moment, kiedy mój mózg zakodował zagrożenie (nieuzasadnione) w kolejce sklepowej - przez co do dziś wojuje ze skutkami.
Ten atak miał miejsce w czerwcu 2018 i do dnia dzisiejszego nie chodzę sama do marketów - mimo, że jestem już na etapie rozumienia mechanizmów zaburzenia. Nie potrafię się przełamać, choć robię czasem postępy. Zdarza mi się zrobić normalnie zakupy w pewnym sklepie sieciowym z kosmetykami. No WOW, co nie? Do sklepu z owadem w logo, to mnie siłą nie zaciągniecie... do niego to mam wątpliwości wejść nawet z osobą towarzyszącą. Chyba dlatego, że - bynajmniej u mnie w mieście są dość ciasne i tłoczne.
Czemu miałam wątpliwości czy to był ten pierwszy raz? Otóż zdarzyło mi się raz coś dziwnego, podczas gorącego sezonu w pewnej firmie, w której pracowałam. Rok wcześniej. Pracowałam od 7 rano do późnej nocy. Firma była z branży, która swój szczyt ma latem. Było bardzo gorąco, upał. Stałam przed wejściem do biura, obserwując jakąś sytuację na placu firmy. Nagle zrobiło mi się okropnie duszno i słabo. Na tyle, że szybko skierowałam się na ławkę. Czemu ta sytuacja nie była jakimś zapłonem zaburzeń? - przyjęłam ją bardzo racjonalnie... tak, jak każdy zdrowo myślący człowiek: "Kobieto jest upał, lato, zasuwasz na szczycie maksymalnym swoich możliwości - miało prawo Ci się zrobić słabo". Tak na marginesie - to wtedy naprawdę poznałam szczyt swoich możliwości wytrzymałościowych. Posiedziałam chwilę, weszłam do biura, w którym było przyjemnie chłodno, wypiłam szklankę wody i wróciłam do pracy. Nic się przecież nie stało, prawda? I teraz, żeby było ciekawiej - na ten silny atak w marketowej kolejce, jak się PÓŹNIEJ okazało, też mogłabym mieć racjonalne wytłumaczenie. Jakieś 1,5 tygodnia później okazało się, że jestem w ciąży. W ciąży pozamacicznej, która skończyła się wycięciem jajowodu. Stresu oczywiście też uświadczyłam przy okazji tych wszystkich wydarzeń - bo generalnie na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym zagościłam dodatkowe dwa razy, zanim się okazało, co się tak naprawdę dzieje. Rok 2018 był dla mnie ogólnie ciężki i bardzo obciążył moją psychikę. Dlaczego autor wspomnianej wyżej książki chce, by czytelnik przypomniał sobie pierwszy atak? Otóż rozejrzeć należy się nawet do roku wstecz - czy czasem nie wydarzyło się w naszym życiu coś mocno stresującego. Nasz układ nerwowy jest, jak szklanka wody stojąca w upale - trochę pogrzeje słonko - woda odparuje... Jeśli jednak wleje się hurtem dużo wody - ta się przeleje. Nie zostaje to dla nas bez echa. Więcej o nieszczęsnym 2018 roku, będzie w osobnych postach. Sporo się on przyczynił do mojego aktualnego stanu psychicznego, ale wszystko po kolei, powoli...

środa, 19 lutego 2020

2. MATKA ALKOHOLICZKA - CZYLI SKĄD TEN SYNDROM DDA

Ciężko jest określić, kiedy moja mama zaczęła pić. Podobno zawsze miała z tym jakiś problem. Ja pamiętam jedynie kilka scen z okresu, jak miałam 5 lat. Później wzięła się w garść na dobre kilka lat. Prawdziwe piekło zaczęło się, kiedy byłam 15-latką. Rozpiła się na dobre i nic ją nie obchodziło. Mogłabym opisywać miliony scen, które widziały moje oczy... ale zajęłoby mi to zbyt dużo czasu. Może z czasem na wyrywki jakieś historie wyrzucę z siebie. Zawaliłam przez nią szkołę a konkretniej liceum. Nieustannie starałam się jej pilnować, za wszelką cenę powstrzymać przed piciem... wiele razy do późnych godzin nocnych... Po takich akcjach, rano nie byłam w stanie wstać na lekcje. Z czasem nie wyrobiłam frekwencji i musiałam zapisać się do zaocznej szkoły. Czasem zastanawiam się, gdzie się podziała ta moja zawziętość? Ta chęć rozpaczliwej, naiwnej walki o nią... Chyba po kilku latach to po prostu zanika. Albo może zobojętniałam? Chyba tak...

Matka narobiła długów. Kredyt za kredytem... Błędne koło. Nowy by spłacić poprzedni i tym sposobem dobrnęła do takiego punku, że było trzeba sprzedać nasze 3 pokojowe mieszkanie w pięknej okolicy i kupić dużo mniejsze 2 pokojowe w mniej atrakcyjnym bloku. Kawał życia spędziłam w tamtym mieszkaniu. Było mi ciężko przejść przez proces sprzedaży i przeprowadzki... "Nowego" mieszkania nie lubię. Nie lubię zapraszać do siebie gości. Uważam, że jest okropne, dziwnie skonstruowane... Poza tym... Podczas moich dwóch wyprowadzek, matka ostro pogorszyła jego stan... - tak dwa razy udało mi się uciec... ale o tym może innym razem. Na dzień dzisiejszy jestem nadal tutaj z nią.....

Mając 17 lat zaczęłam chodzić do psychologa. Nie radziłam sobie ze stresem, nie radziłam sobie z jej piciem. Czasem mam wrażenie, że te wizyty mnie bardziej irytowały. Psycholog podpowiedziała mi, żebym spróbowała zgłosić matkę na przymusowe leczenie - spróbowała, bo aby taki wniosek złożyć, trzeba być pełnoletnim... Mnie się udało. W końcu nikt poza mną nie mógł tego zrobić... Kiedy matka się dowiedziała, próbowała popełnić samobójstwo. O tym innym razem.

Miała dwa dłuższe okresy bez alkoholu, Pierwszy to wszywka - około 10-11 miesięcy spokoju. Miałam wtedy 18 lat. Nigdy nie zapomnę tego rozczarowania, kiedy znów wypiła. Drugi był z własnej woli. Przyszła do mnie 31 grudnia 2013 pożyczyć 20 zł na chlanie w Sylwestra - zapowiadając, że to jej ostatni raz i od Nowego Roku przestaje. Szczerze? Wyśmiałam ją... Byłam przekonana, że to "obiecanki - cacanki", byle dostać ode mnie kasę na alkohol. Zdziwiłam się i to mocno. Oczywiście nie od razu. Zdarzały jej się dni bez picia.... ale nie tygodnie i nie miesiące. 1 stycznia 2014 przestała autentycznie .... na 1.5 roku. Jakoś w lipcu 2015 roku, ujrzałam ją pod blokiem, idącą tym charakterystycznym krokiem po kolejne puszki.
Wiele takich zdarzeń sprawiło, że nie mam już nadziei. Pije do dziś. Ta męka trwa już 15 lat. Odczuwam ogromne skutki jej picia, przede wszystkim w swojej psychice. Ogromne skutki w całym życiu... Ogromny ból, jaki dźwigam i jaki ukrywam jest ... potwornie przytłaczający. Nie sądziłam, że samo pisanie o tym będzie budziło we mnie takie opory. Czuję, że chciałabym wyrzucić z siebie wszystkie uczucia, a coś mocno stawia mi mur. Muszę go przebić, wyburzyć...

1. Tytułem wstępu.

Witajcie.

Mam na imię... Nie, nie... - nie przedstawię się z imienia. Nie chciałabym w żaden sposób zostać rozpoznana, skojarzona, zidentyfikowana. Mam 30 lat i jestem dorosłym dzieckiem alkoholika - a konkretniej dorosłą córką alkoholiczki oraz osobą cierpiącą na zaburzenia lękowe.
Problem DDA uświadomiłam sobie kilka lat temu, lecz dopiero od jakiegoś czasu zaczęłam się w niego wgłębiać i starać się zrozumieć swoje uczucia i emocje.
Zaburzenia lękowe pojawiły się natomiast dużo później - w wyniku wielu przeżyć, o których mam nadzieję będę w stanie napisać.
Blog ma na celu wyrzucanie z siebie rożnych emocji, opisywanie przeżyć, doświadczeń. Przepracowanie problemów. Czy komuś to potrzebne? Tego nie wiem. Może trafią tu osoby, które mają podobne problemy bądź doświadczenia, jak ja. Może będzie im raźniej czy choć trochę lepiej ze świadomością, że nie są jedyni. Takich ludzi, jak ja są z pewnością miliony.
Z nikim nie rozmawiam o tym, dlatego chcę poczuć tu ulgę. Ulgę z możliwości przekazania swoich głęboko ukrywanych myśli...
Piszę przede wszystkim dla siebie. Jeśli uda mi się zrobić coś dla innych - też będzie dobrze.

Pozdrawiam,
Autorka